Godność osoby, dlaczego każdy człowiek ma nienaruszalną wartość

Godność osoby nie jest medalem za osiągnięcia ani etykietą, którą można od kogoś odkleić, kiedy zawiedzie. To coś głębszego: ciężar i światło bycia kimś, a nie czymś. W języku prawnym mówimy o „nienaruszalnej wartości” człowieka; w filozofii personalistycznej – o pierwszeństwie osoby przed rzeczami i systemami; w chrześcijaństwie – o obrazie i podobieństwie do Boga. To dlatego nawet najbardziej kruche życie – chore, stare, dopiero zaczynające się albo takie, które zbyt wcześnie gaśnie – nie traci sensu. Godność nie znika wraz z sukcesem czy porażką, nie rośnie od liczby obserwujących, nie maleje z powodu błędów. Jest jak fundament, na którym dopiero buduje się charakter, kompetencje, relacje i odpowiedzialność.

W świecie, który tak łatwo przelicza ludzi na wyniki, przydatność i koszt, mówienie o godności osoby bywa aktem sprzeciwu. Oznacza zgodę, by patrzeć dłużej i uważniej: zobaczyć w bezdomnym nie jedynie „problem”, w pacjencie – nie tylko przypadek kliniczny, w uczniu – więcej niż ocenę w dzienniku, w imigrancie – nie statystykę, ale czyjąś historię. Otwiera to też oczy na własną wartość: jeśli mam godność, mogę stawiać granice, mówić „tak” i „nie”, nie muszę grać cudzych ról, by zasłużyć na miejsce przy stole. Godność nie jest zbroją, która odcina mnie od innych, ale mostem: skoro każdy ją ma, to każdy jest zaproszony do przestrzeni szacunku – także wtedy, gdy myślimy różnie i żyjemy inaczej.

W tradycji biblijnej źródło godności brzmi prosto: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz” (Rdz 1,27). To zdanie unosi w sobie rewolucję: nikt nie jest „odpadkiem historii”, nikt nie jest „mniej człowiekiem”. W praktyce oznacza to, że język, którego używamy, ma znaczenie – słowa mogą podnosić albo ranić. Sposób ustawiania kolejek, prowadzenia rozmów, projektowania szkół czy szpitali, pisania regulaminów – wszędzie tam podejmujemy codzienne decyzje, czy osoba jest ważniejsza od procedury, czy człowiek jest ważniejszy od rzeczy. W skali mikro będzie to prosty gest: zwracanie się po imieniu, patrzenie w oczy, pytanie o zgodę, cierpliwość wobec słabości. W skali makro – tworzenie kultur, organizacji i prawa, które nie zostawiają na poboczu najsłabszych, bo właśnie ich perspektywa jest testem dla dojrzałości wspólnoty.

Kiedy uznaję własną godność, łatwiej mi uznać cudzą. Kiedy widzę godność w drugim, łatwiej mi uporządkować pragnienia: oddać rzeczom ich właściwe miejsce, nie czynić z nich bożków ani broni. To uwalnia od porównań, które karmią wstyd i zawiść. Daje też odwagę, by wziąć odpowiedzialność – za słowa, decyzje, wpływ. Godność nie jest delikatnym bibelotem, który trzeba schować do gabloty; jest siłą, która pozwala wstawać po upadkach i zaczynać od nowa, wiedząc, że wartość osoby nie mieści się w tabelkach.

Jeśli masz zwątpienie, przypomnij je sobie jak krótką modlitwę: „Jestem kimś, nie czymś. I tak samo ty.” A jeśli szukasz jednego zdania, które pomoże wrócić do tej prawdy w biegu dnia, niech będzie nim biblijne: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz” (Rdz 1,27). Taki obraz nosimy – nawet wtedy, gdy o nim zapominamy. I to on czyni nas nienaruszalnymi w samej naszej wartości.